Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z październik, 2017

Gdy ważniejsze jest by tworzyć...

Ospa. U Młodszego. Lat niespełna 3. Perspektywa 2 tygodni obecności dziecka non-stop w domu. A przy nim nawet przez godzinę trzeba się nieźle wysilić. No, dobra, zająć sobą też się potrafi, ale nie ma co się oszukiwać. Będę w najbliższym czasie miała co robić, i nie będzie to praca zarobkowa. Już się nawet zaczęłam rozgrzewać, bo w sumie to dobra okazja do wypróbowania kilku rzeczy, na które w takim normalnym tygodniu nie ma za bardzo czasu. Chyba najlepszą rozrywkową domową w takie deszczowe, wietrzne i ogólnie paskudne dni jest process art . Czyli zabawa, wynikająca z samego procesu twórczego, którego efekty mogą być całkiem przypadkowe. I nie chodzi przy tym o uzyskanie jakiegoś szczególnego celu. To znaczy, nie ważne, czy będzie z tego domek, słoń, czy drzewo. Ważne jest, że bierzesz farbę, kredki itp. w dłoń i bierzesz się do dzieła. Młodszy zawsze lubił siadać ze mną do malowania, farbki, jakie by one nie były, są git. Ostatnio jednak częściej wymagał ode mnie malowania k

Esencja lata w butelce - ekstrakt lawendowy

Niecały miesiąc temu robiłam na ogrodzie lawendobranie. Schludnie przycinałam krzaczki, żeby mi się jak najładniej w przyszłym roku rozkrzewiały, i żeby świeże gałązki przesłaniały te mniej ozdobne stare. Jeszcze na jesień dolomitem ją podsypię. Ręki do roślin, mimo ogromnych chęci nie mam, ale lawenda mnie ewidentnie lubi (tfu, tfu, żeby nie zapeszyć). Wracając do samego przycinania, zajęło mi to w sumie z 3 dni, bo dzieciaki w tej kwestii kooperatywne nie są, więc się dobrze rozpędzić nie mogłam. Poza tym było, co ciąć. A potem jeszcze zrobić wianek na drzwi, póki łodyżki elastyczne, i w pęczki powiązać. Spać mi się chciało przy tym jak diabli. Lawenda chyba rzeczywiście ma nasenne właściwości, bo w życiu przez kilka dni z rzędu nie ogarniał mnie jeszcze taki śpik. Godzina 20-sta, a ja jak śnięta ryba. Lawenda mi obrodziła. Uwielbiam jej dekoracyjność i ilość motyli i pszczół, które do siebie przyciąga. Jestem jednak też typem praktycznym i żal byłoby mi jej nie wykorzystać jeszc

Lekcja eliksirów w wannie

Niekiedy zastanawiam się nad własną naiwnością. Znajduję przepis na musującą ciastolinę i jak ta kretynka, bez namysłu akceptuję, że tak jak się wymiesza te składniki to z tego będzie ciastolina, którą można się bawić w wannie, a do tego będzie pięknie musować. Super. I jeszcze kolor będzie. Jakbym takich mieszanek jeszcze nie robiła i nie wiedziała, co się będzie działo (podstawy chemii się kłaniają). A przecież to oczywiste, że wystarczy kropla wody i z ciastoliny nici... Składniki: - 1 szklanka sody oczyszczonej - 0,5 szklanki kwasu cytrynowego - 2 łyżki oliwki dla niemowląt - barwniki spożywcze Sodę oczyszczoną wymieszać z oliwką dla niemowląt. Ew. dodać jej trochę więcej, żeby zgnieciona w ręce się sklejała. Następnie dodać kwas cytrynowy. I teoretycznie całość powinna nadal pięknie się kleić, a co więcej nieco formować. Oczywiście, że guzik z tego. Trzeba by to było w jakąś foremkę włożyć, podobnie jak przy robieniu kul kąpielowych ( z wkładką  lub  bez ). Ale

Ciastolina sodowa

Dawno o ciastolinie nie było. Tym razem na warsztat wzięliśmy ciastolinę na bazie sody oczyszczonej, której przepis wyglądał całkiem zachęcająco, bo raptem 3 składniki (+/- 1). Składniki: - 0,5 szklanki skrobi ziemniaczanej - 1 szklanka sody oczyszczonej - 3/4 szklanki wody - barwniki spożywcze Wsypać suche składniki do garnka, rozprowadzić zimną wodą, jak kisiel.  Następnie podgrzewać w średniej temperaturze do zgęstnienia, cały czas mieszając.  I do tego momentu wszystko szło cudownie. Fakt, trochę czasu nad tym garnkiem spędziłam, więc było to upierdliwe.  Ale dobra, zgęstniało. Zawartość garnka wykopsałam zgodnie z instrukcją na papier do pieczenia. Wetknęłam w to palec. Uuups, klei się. Niech na razie będzie, ma się przestudzić podobno. No to poczekałam, aż przestanie mnie parzyć w ręce i dodałam barwnik do jednej porcji.  Milutko, mięciutko... ale im dłużej zagniatam masę z barwnikiem, tym bardziej klei mi się do palców. Ok, odpuśćmy to sobie, i t

Jedzmy kiełki!

Nie ma co się oszukiwać. Lato było słabe, a już nadciągnęła jesień. Trzeba się na nią, i na zimę też, przygotować. O świeże warzywa coraz trudniej będzie. O marketach nie wspominam, ale nawet te warzywa "targowe" zimą, to albo spod folii, więc jak dla mnie smakowo niekoniecznie, albo dłużej przechowywane, więc w mej podświadomości tracą trochę na swej atrakcyjności... A przecież suplementować się nie będę, żeby poziom witamin w organizmie uzupełnić. Nigdy tego zresztą nie robiłam. Co więc jest tą bombą witaminową, która zapewni nam przetrwanie do wiosny. Kiełki!! Zawsze lubiłam kiełki, więc niestety najczęściej je kupowałam. Takie gotowce. Raz, jeszcze w czasie studiów zdarzyło mi się przetestować pożyczoną kiełkownicę. Oczywiście rozpędziłam się, wypełniłam nasionami wszystkie półeczki. Jasne, wyrosły kiełki, ale zrobiło mi się ich jakoś strasznie dużo na raz, więc nie zjadłam (marnotrawstwo!). Do tego kiełkownica zajmowała mi tak okrutnie dużo przestrzeni, więc  do samodz