Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z styczeń, 2018

O zapachu w szafie

Tematu zapachów odcinek kolejny. Męska, no dobra, chłopięca szafa. Czego tam nie ma? Co tam nie zostało nogą upchnięte? Co schowane głęboko w jej czeluściach? Co to, do diabła, za zapach? Co z tego, że piorę? I tak zawsze trafi do szafy coś założonego raz, a przecież czystego, co to tego niby prać na razie nie trzeba. I co z tego, że ma być założone już zaraz, następnego dnia, a potem kiśnie gdzieś głęboko utknięte w szafie, zapomniane (trochę przerysowuję problem). W każdym razie przychodzi taki moment, że otwieram tę szafę mojego Starszego, co by przejrzeć, czy aby z czegoś nie wyrósł i to coś zajmuje niepotrzebnie miejsce rzeczom nowym, i stwierdzam, że unosi się w niej jakiś podejrzany zapaszek. Wiem, dobra matka wrzuciłaby całą zawartość ponownie do prania. Ale te rzeczy są czyste, a ja naprawdę mam też inne rzeczy do roboty... Trzeba się ratować. Kiedyś, profilaktycznie kupowałam do szaf takie saszetki zapachowe. Starczały one może na miesiąc i były do wyrzucenia (produkcja n

Dyfuzor zapachowy domowej roboty

Jestem w fazie porządkowania - odgruzowuję dom, sprzątam, odświeżam. I pomijając wyrzucanie z domu rzeczy niepotrzebnych, sprzątanie i odświeżanie wiąże się dla mnie nieodłącznie z kwestią zapachu. To temat drażliwy, zwłaszcza dla mojego nosa. Bo choć lubię, gdy wokół mnie pachnie posprzątaną świeżością, to z nadmiarem zapachów mam problem. Zwyczajnie boli mnie od nich głowa. Nie znoszę więc wszelkich mocno pachnących środków czystości, a i tych mniej pachnących używam z umiarem. Nie cierpię, gdy zapachy - nawet znośne - ze sobą się mieszają. Nie toleruję żadnych wtykanych do kontaktu odświeżaczy, ani żadnych innych, których, pomijając intensywność, skład chemiczny budzi moje potężne wątpliwości. Cóż więc robić. Testuję to, co mogę wyprodukować sama. Bo też nie wierzę w skuteczność każdego jednego pomysłu. Zresztą kilka już sprawdziłam - co też wkrótce opiszę - i na razie bez większego powodzenia. Jak choćby dyfuzor z patyczkami. Wykonanie całkiem proste, a i odpowiednia butelecz

Eukaliptusowe kule kąpielowe na katar

Zasmarkany sezon w pełni. W naszym domu regularnie cieknie komuś z nosa. No, najczęściej Młodszemu, który do tego nie chce wydmuchiwać nosa, "samodzielnie" obsługuje chusteczkę, żeby sobie nos wytrzeć, a już najczęściej stosuje "przecieranie rękawem". Grrrrr... Już pół biedy te zasmarkane rękawy. Wypierze się. Ale przez to bez przerwy ma zaczerwienioną skórę pod nosem i na policzku (pociągnięcia rękawa są długie). No i jak tu takiemu ulżyć. Generalnie, najczęściej stosowanym w moim dzieciństwie sposobem ratunkowym na spokojny sen było smarowanie Wick Vapo Rub i stosuję go też na moich dzieciach. Ale Młodszy, jako element niekooperatywny nie zawsze chce się dać wysmarować (bo jeszcze przecież "dręczę" go ogólnym balsamowaniem, szczególnie, gdy objawia się AZS, a to u niego idzie w parze z obniżeniem odporności). Wpadłam więc na genialny pomysł, że skoro obaj tak lubią obecność kul kąpielowych w wannie, to może tak dwie pieczenie przy jednym ogniu - zabaw

Mango

Każdy już chyba próbował wyhodować awokado z pestki. No, dobra, może nie każdy próbował, ale pewnie większość już słyszała o tym, że się da. A wiecie, że tą samą metodą można wyhodować sobie mango? Nie podjęłabym pewnie próby, gdyby nie to, że można niekiedy zakupić mango dojrzałe na drzewie. Jakoś przymiarka do hodowania takiego podróżującego przez 3 tygodnie i dojrzewającego w kontenerze mnie nie przekonywała. Ale takie "świeżutkie"? Czemu nie. Sprawa jest prostsza niżby się mogło wydawać, trzeba dobrać się tylko do jądra. W objedzoną pestkę należy wbić nóż. Jest takie miejsce na jednym jej końcu. Jest ciut szersze, niż na pozostałym obwodzie. Tam czubek noża wchodzi dosyć łatwo. Potem delikatnie nim poruszając trzeba podważyć "pokrywkę". Wyjąć zawartość z opakowania i wbić w nią wykałaczki. W trzech punktach, podobnie jak w przypadku awokado. "Dupkę", która jest ciut szersza niż drugi koniec zanurzyć w pojemniku z wodą i cierpliwie czekać

Papierosy mój wróg

Nigdy nie paliłam. Ba, nigdy nawet nie zbliżyłam papierosa do ust. Po prostu nie. W moim przypadku to nie tylko kwestia świadomości chorób, jakie mogą powodować - bo to jakoś palaczy nie odstrasza. To w dużej mierze kwestia zapachu, a ściślej rzecz ujmując - smrodu, jaki temu procederowi towarzyszy. Ja wiem, że palacze w końcu i to przestają czuć, ale niech sobie wreszcie uświadomią, że nie tylko trują siebie i wszystkich wokół, lecz także zasmradzają innym ludziom życie. Nienawidzę. Po prostu z całego serca nienawidzę smrodu ubrań, ujawniającego się całą mocą, gdy tylko opuszczam palące towarzystwo. Na całe szczęście tego palącego towarzystwa mamy mało. Niestety bliskie. Moi teściowie palą oboje. Co z tego, że nie robią tego nigdy w naszym towarzystwie. Że będąc sami w domu, włączają wyciąg, albo wychodzą na taras, żeby nie palić "bezpośrednio" w domu. Ich cały dom jest tym zapachem przesiąknięty. Wystarczy chwila spędzona tam, szczególnie w chłodniejsze dni, gdy nie mog

Odżywczy peeling do rąk

Kiedyś już wspominałam, że nie mam obsesji na tle robienia wszystkiego samodzielnie. Żeby było tanio, eko, bio, organic itp. Ale owszem, lubię sobie niekiedy coś w słoiku nabełtać. Zwłaszcza, jeżeli nie jest to czasochłonne i wychodzi taniej niż sklepowe, a do tego jest zrobione ze składników, które w zasadzie zawsze mam gdzieś pod ręką. I taki "podręczny" jest choćby peeling do rąk - przy okazji też odżywczy, bo z miodem. Składniki: - 1 łyżka oleju kokosowego - 2 łyżki miodu - 1/4 szklanki soli (morskiej, himalajskiej, jaka tam jest w zasięgu) - 1/4 szklanki cukru (u mnie padło na trzcinowy) - 1 łyżka soku z cytryny Wszystko wpakować do słoika, albo miski, jeżeli chce się Wam jeszcze jedno naczynie zmywać. Wymieszać dokładnie. Gotowe. Latem używałam tego peelingu po pracach w ogrodzie, żeby dokładniej rączki domyć. Mężowe też. Teraz, zimą też używam, bo od niskich temperatur szybko robi mi się skóra szorstka na palcach. A to mazidło trochę pomaga.

Zające, mikołajki, bombki i jajeczka

Choćbym truła w nieskończoność, że naprawdę moim dzieciom tyle słodyczy do życia potrzebnych nie jest. Nie dlatego, że im żałuję, ale naprawdę dużo piekę sama i wolę, żeby napychały się domową produkcją, a nie sklepową. Że nie są nawet w stanie tyle zjeść. I tak po każdych świętach zostajemy z jakimś nieprzebranym zapasem figurek czekoladowych. Takie z naprawdę fajnej czekolady dzieciaki dostają do konsumpcji. Jasne. Ale tych wszystkich zajączków, mikołajków i innych cudów nie są w stanie przejeść.  Stos w spiżarni rośnie, bo jakoś mimo wszystko nie potrafię ich tak po prostu wyrzucić. Poza tym, raz na jakiś, czas potrzebuję czekolady do wypieków, i wtedy taki zapas jest jak znalazł. Tylko miejsce zajmuje. Wzięłam się więc na sposób i... przerabiam na wiórki. Zajmują zdecydowanie mniej miejsca - elegancko w słoju. Szybciej się rozpuszczają, więc można wykorzystać je też do robienia czekolady na gorąco. I nic się nie marnuje. Ot, taki patent.