Sama dobrze wiem, jak to głupio brzmi: "Nie uwierzysz, co się zdarzyło. Sięgnęła po 3 produkty, które każdy ma w domu i wyleczyła...", itd., itp. Gdy czytam takie teksty, nóż mi się w kieszeni otwiera... Niemniej jednak, skoro tak świetnie sprawdziło nam się nawilżanie skóry przy pomocy domowej roboty kul kąpielowych, postanowiłam w pewnej kwestii zaryzykować. Uściślijmy, ani myślę ryzykować na potrzeby bloga życiem lub zdrowiem. Zaryzykować tylko tym, że kompletnie nic z tego nie będzie.
Opowiem jednak najpierw nieco o sobie, a w zasadzie o latach mojej walki z cerą. Tekst mi się chyba babski zrobi, więc ostrzegam innych gości lojalnie.
Skóra mieszana z wyraźną tendencją do przetłuszczania. Zdecydowanie za głębokie pory. Regularnie mnie wypryszcza pod wpływem stresu lub nadmiaru czekolady. Latami systematycznie chodziłam do kosmetyczki: oczyszczanie, peelingi mechaniczne, chemiczne, mikrodermabrazja. Pełen pakiet. Po kilku dniach zawsze wyglądałam gorzej niż przed zabiegiem, bo te wszystkie działania pobudzały tylko moją skórę do większej, złośliwej aktywności.
Do tego jeszcze nawet ewentualnych zmian porządnie zamaskować nie mogę, bo wszelkie podkłady (ach, czego nie przetestowałam), z wyjątkiem mineralnych sypkich, sprawiają, że po godzinie obsesyjnie szukam kranu z wodą, żeby zmyć twarz.
Gdy z 2 miesiące temu znów intensywnie zaczęły się pojawiać różne paskudztwa na mojej twarzy, i ani myślały w stosownym czasie zniknąć, uznałam, że być może to czas, by wypróbować nieco bardziej naturalne sposoby - kuchenne.
Na pierwszy ogień poszła soda oczyszczona w połączeniu z olejem kokosowym, tak w stosunku ok. 1:1. Przepeelingowałam sobie tym twarz i myślałam, że szlag jasny mnie trafi. Pomstowałam na kogoś, kto to wymyślił ile wlezie, bo oczywiście w oczy mi poszło. Olej kokosowy łatwo przechodzi w stan płynny, więc nałożenie powstałej papki na czoło spowodowało, że zaczęła mi ściekać do oczu. Soda + oczy = słabo. Naturalnie powiedziałam sobie, że nigdy więcej, głupia nie jestem, to trzeba mieć nieźle narąbane w głowie, żeby coś takiego sobie zrobić kolejny raz. I trwałam w tym przekonaniu aż do następnego ranka. To, co mi nawyskakiwało na twarzy było o połowę mniejsze i zdecydowanie mniej czerwone. Kolejnego wieczoru powtórzyłam operację - uważając, aby nie nakładać na raz zbyt dużych ilości. Z całą pewnością sukces - znów zaczęłam być wyjściowa, i to bez tapety na twarzy.
Oczywiście, nie traktuję tego rozwiązania, jako sposobu, który załatwi wszystko, ale jest przynajmniej w sytuacjach awaryjnych bardzo pomocny.
Zachęciło mnie to tego, aby bardziej zaszaleć, korzystając z nieco większej liczby składników. Tym razem peeling, ale taki do stosowania raz w tygodniu, raczej nie częściej, o tym zaraz.
Składniki:
- 2/3 filiżanki siarczanu magnezu (sól gorzka) (http://doit-testit.blogspot.com/2017/03/na-co-komu-siarczan-magnezu.html)
- filiżanka mielonej kawy
- filiżanka oleju kokosowego
- filiżanka cukru trzcinowego
- łyżeczka cynamonu
1. Wszystkie składniki razem wymieszać.
2. Zapakować do słoiczka. Używać.
Jakie jest moje osobiste wrażenie. Z całą pewnością oczyszcza dosyć głęboko. Jestem fanką peelingów, które naprawdę "skrobią" po skórze, więc konsystencja, jak dla mnie genialna. Ale co ważniejsze przestałam mieć poczucie "tłustości" na twarzy. Skóra jest nieco bardziej napięta. I przede wszystkim nadal "wyjściowa", co oczywiście jest dosyć względne, ale w moim osobistym rankingu wyglądu twarzy jest rewelacyjnie. I to już po pierwszych dwóch zastosowaniach.
Pamiętajcie tylko proszę, ja mam wspomniany rodzaj cery. Zdecydowanie nie należy ona do delikatnych, więc jeśli idzie o szorowanie twarzy, znosi na pewno więcej niż skóra sucha. Testujcie więc na sobie z rozmysłem.
Komentarze
Prześlij komentarz